Wykonanie tortu jest czynnością pochłaniającą sporo czasu.
Jeżeli robi się go z ulubionych i z najlepszych składników, efekt smakowy jest niezły.
Zwykle robiłam małe torty z kremem z jajek i masła doprawione alkoholem i owocami z własnej nalewki. Duże torty były na specjalne okazje.
Mój tort musi być wytrawny i smakowo konkretny.
Ulubionym ciastem rodziny jest wariacja kremu gotowanego, połączonego z biszkoptem nasączonym tak odpowiednio, że został nazwany pijakiem.
Wersja dla dzieci nie bywa doprawiona.
Dzieci dorastające i wolą wersję standard.
Przyznaję się, że pierwszy raz w życiu robiłam lukier plastyczny.
Oj gniecie się go, gniecie.
Dekorowanie kremem budyniowym jest trudniejsze, bo jest on mniej stabilny.
Cukiernicy dodają rozmaitej chemii, która pozwala na idealne powierzchnie, kształty i wariacje na temat.
Ponieważ wychodzę z założenia, którego całe życie się trzymam – WIEM CO JEM – wolę formę mniej doskonałą, ale nie zagrażająca życiu i zdrowiu.
Planowałam dekorację przedstawiającą wylegujące się nad niebieskim basenem pingwiny ( jest zima ), kwiaty na łączce nieopodal ( bo wkrótce wiosna) i w tle góra złotych monet ( bo tato zbiera monety).
Jak upiekłam ciasta, okazało się, że nie mam takiej tacy na której tort byłby bezpieczny.
Musiał jechać ponad 40 kilometrów samochodem.
Stan dróg w okolicy należy do najgorszych w kraju – dziś mówili w telewizji – to musi być prawda ( tak usłyszałam w jakimś programie – o tej telewizji znaczy).
W związku z tym plany musiały ulec zmianie.
Eksperymentowałam z masą plastyczną, z barwnikami i z polewami z czekolady ( prawdziwej od Wedla – nie z paczki).
Pingwiny zostały zakupione – to lizaki – gryzaki z pianki.
Miały być białe baranki – bo śliczne – podejrzane na blogach z robótkami.
Klejenie masy plastycznej jest na pierwszy raz trudne.
I palce bolą – zwłaszcza jak walczy się z chorobą reumatyczną.
Robienie kremu i składanie tej kalorycznej bomby zajęło mi pięć godzin.
Pieczenie jakie dwie godziny.
Sprzątanie też trochę.
Całość ważyła z sześć kilogramów lekko mierząc.
Wysokość około 35 cm.
Wlokłam to w kartonie włożonym w torbę z Ikei ( tę niebieską wielką).
Udało się dojechać, donieść i zjeść ( no nie na raz oczywiście).
Trochę dostaliśmy na wynos.
Były przecież inne frykasy i inne ciasta i ogólnie obfitość.
Jako, że kryzys idzie, może to jedna z niewielu takich imprez rodzinnych.
Ale były 70 Urodziny taty i moja mama to Homo Sapiens Picnicus do tego ze zdolnościami klinarnymi zwanymi palce lizać.
Kiedyś w domu odbyła się impreza ( niezapowiedziana) na której jedynym daniem były racuszki z jabłkami.
Było pięknie, pysznie i dzieci były szczęśliwe.
Bo racuszki z serii palce lizać.
Damy radę i temu kryzysu, jeśli tylko czas i zdrowie nam dopisze.
Za rok 70 urodziny mamy.
Znak zodiaku Baran.
Muszę ćwiczyć lepienie baranków.
O ! Takich jak tu poniżej.
Te są z masy solnej .
Moje będą z cukrowej.
Ponieważ jakoś link nie chce zapisać sie i pokazać, piszę adres strony jeszcze raz.
http://niespokojnadusza-delfina7.blogspot.com/2011/02/trututuuuuuuuuu-czyli-barani-tutek-d.html
Jest, jest, no ..piekny jest ten tort!!!
OdpowiedzUsuńno a co Tato na to ?
OdpowiedzUsuńkogucik się podobał?
tort fantazyjny !
zmorka
właśnie.Co na kogucika powiedział?:)
OdpowiedzUsuńKogucik obrasta w piórka.Został przyjęty z zachwytem.A tort zjadł się jakoś w całości.
OdpowiedzUsuńTorty tak mają, że same się zjadają.